Podróż Impresje z zielonej Zielonej Wyspy
Kiedyś uświadomiłem sobie pewien fakt, który ostatnimi czasy ukierunkował mnie w znacznym stopniu podróżniczo. Od owego czasu staram się podróżować również zgodnie z wytycznymi zeń płynącymi. Wysunąłem światłą tezę, że nie należy odmawiać uroku krajom regularnie deszczem odwiedzanym. Zgadza się, że miło jest ogrzać coraz starsze kości gorącymi promieniami słonecznymi, następnie poddać je działaniom cieplutkiego morza, a wreszcie oddać się południowemu stylowi sjesty i wiecznej balangi. Niemniej w takich miejscach nie doświadczymy jednego, nie zostaniemy w pełni ujęci pięknem natury, roztaczającej swój urok na każdym admiratorze jej wdzięku. Tylko w krajach regularnie nawiedzanych przez deszcze, natura ukazuje swoje najpiękniejsze oblicze, tryska ferią barw, samooczyszcza się, sprawia że chcemy chłonąć każdą chwilę w jej otoczeniu spędzoną.
Uraczon cudnym obliczem natury obecnej w norweskich fiordach, szkockich górskich pejzażach czy nawet naszych, dzikich lasach i łąkach, tłumiłem wręcz w sobie potrzebę ponownego odwiedzenia równie naturystycznych miejsc. Ale potrzeby tej tłumić zbyt długo nie byłem w stanie. Wykorzystałem pierwszą nadarzającą się okazję ucieczki ku coraz wyraźniej na swe łono zapraszającej mnie matce naturze. Destynacja kolejnej wyprawy wprost sama cisnęła się w myśli. Gdzież mogę doświadczyć w najpełniejszym stopniu możliwości obcowania w zielonym ogródku natury, jak nie w kraju, któremu przymiot zieloności przypisywany jest wręcz notorycznie i z urzędu. Gdzież mogę spróbować znaleźć delikatną różnicę pomiędzy ponad 40 odmianami zieleni obecnymi w owym miejscu, jak nie właśnie w Irlandii... Gdzie danym mi będzie rozkoszowanie się pięknem zielonych dolin bujnie porośniętych mącznikiem, dziką fuksją, liliowym wrzosem, brunatnymi torfowiskami i pachnącymi storczykami ? Gdzież ujrzę tak doskonałe dzieło natury jak sławne klify Moheru, o ujrzeniu których marzenia przypominały sobie coraz regularniej ?
Potrzebę ujrzenia Zielonej Wyspy dodatkowo potęgowała moja świadomość historyczna. Mało kto wie, że Irlandia położyła znaczne podwaliny pod dzisiejszą chrześcijańską pozycję Europy. Stary kontynent przeorany w wiekach ciemnych tabunami zdziczałych, barbarzyńskich hord , beznamiętnie niszczących wielowiekowy dorobek ludzkości, nie zwracał uwagi na odludną “nieszczęsną grudkę ziemi”. Pozwoliło to przetrwać zarówno chrześcijańskiej religii jak i dotychczasowej spuściźnie cywilizacyjnej ludzkości. Jechałem więc do Irlandii zobaczyć jej średniowieczną postać, masę zabytków z owego okresu, liczne monastyry, charakterystyczne krzyże celtyckie, kamienne zamki...
Swoje miejsce na Zielonej Wyspie chciała wreszcie znaleźć i romantyczna, być może nie przystająca już do współczesnych czasów, natura. A Eire to miejsce wyjątkowo płodne i bogacie przesiąknięte światem mitów i legend. Być może będzie mi dane znaleźć czterolistną koniczynę, sprawiającą, że wszelkie ziemskie troski odpłyną w niebyt. Albo wypatrzę druida przemykającego pośród irlandzkich łąk i wrzosowisk, oddającego cześć zagajnikom czy źródłom. Może uda mi się przymusić miejscowego krasnala – leprachauna do wskazania tęczy ukrywającej garniec pełen złota.
Czy wobec nagromadzenia tylu aktywów w jednym miejscu, dzięki możliwości zaspokojenia wszelkich pragnień duchowych, na skutek owładnięcia umyslu czarem wyspy, doświadczę co znaczy kochać jak Irlandię ?
DUBLIN – SYNONIM NIJAKOŚCI 2009-06-03
Zwiedzanie Zielonej Wyspy rozpocząłem od jej serca, od stolicy kraju – Dublina. Planowałem poświęcić na jej zwiedzanie 2, ewentualnie 3 dni. Po jednym uznałem, że już i tak zbyt wiele czasu na jej łonie obcowałem. Nie przerażał mnie wszechobecny smród i chaos, albowiem niejednokrotnie większych doświadczyłem. Nie przerażał skomercjalizowany, zamerykanizowany styl życia ludzi, świat pełen bilbordów, mas w każdym kierunku przemierzających, wszak obecnie trudno spotkać miejsca stroniące od materialnego oblicza dzisiejszych czasów. Ale niesamowicie targał mną brak charakteru tego miasta. Stało się ono dla mnie synonimem nijakości. Być może zwrotem tym narażę się licznej Polonii tu zamieszkującej, ale takie mam właśnie odczucia. W żaden sposób nie może się Dublin równać, choćby z bliskim mu kulturowo, częściowo też i architektonicznie, Edynburgiem. Klimat miasta tworzą ludzie, tworzy historia, świat mitów i legend. Tutejszy klimat miasta mnie nie poruszył, nie pociągnął ku wyniosłym uniesieniom, nie pozwolił uciec marzeniom w krainę rozkoszy. Rozsławiona dzielnica Temple Bar w żaden sposób nie zasługuje na swą powieść i nie zmieniły mego przekonania nawet kolejno spijane pinty sławetnego Guiness'a. Podobnie rzecz ma się z bezpłciową Grafton Street, czy też zakorkowaną O'Connell Street. Chyba nie dziwi, że najlepiej moje rozczarowanie miastem ukoiła przyroda, obecna w parku St. Stephen' Green, który nota bene również na kolana nie powala.
Stąd szersze opisywanie atrakcji miasta, które beznamiętnie odwiedzałem, mija się z celem. Wszak niepochlebne wyrażanie się o czyimś ogródku grozi odrzuceniem przysłowiowego kamyka, a w najgorszym nawet i ukamienowaniem.
Serce Irlandii nijak nie chciało w sercu moim zagościć. Stąd skracając czas pobytu w Dublinie, uznałem, że najlepszym rozwiązaniem będzie niezwłoczne skierowanie się ku kwintesencji tego kraju, ku zielonemu jego wnętrzu, ku górnolotnie brzmiącej wiejskości Eire. I była to decyzja najlepsza z możliwych. Po wypożyczeniu samochodu na irlandzkim lotnisku wyruszamy ku prawdziwej, swojskiej, zielonej Irlandii...
FOTOGENICZNY DUNGUAIRE CASTLE 2009-06-04
Po kilkugodzinnej jeżdzie ( 211 km ) docieramy do Kinvary. Pomimo, że nazwa tej malutkiej miejscowości, zapewne w żaden sposób nie dociera do podróżniczej świadomości, niemniej warto jej krótkie miano zapisać w otchłaniach pamięci. Znajduje się tutaj najchętniej fotografowany zamek w całej Irlandii - Dunguaire Castle. Kto, by się spodziewał niewiadomo jak bogatej ornamentyki, cudów architektonicznej myśli twórczej, czy też wytwornych wnętrz, ten się srodze zawiedzie. Myślą przewodnią tego zamku, jak i większości irlandzkich jest funkcjonlność. Irlandzka architektura cechuje się surowością, prostotą form wyciosanych w kamieniu. Budownictwo Irlandii odzwierciedla historię tego kraju. Nigdzie indziej w Europie nie wznoszono na taką skalę zamków typu zamek – twierdza (tower house) budowanych zarówno w celach obronnych, jak i mieszkalnych. Mnie osobiście, jako zagorzałego miłośnika historii zastygłej w formie zamku, wielce owe budowle zafascynowały. Średniowieczne zamki są niezwykle romantyczne, pozwalają potencjalnemu admiratorowi ich wdzięku wyobrazić sobie burzliwe koleje losów, jakie musiał ów przechodzić. Historia wyuczona ze stosów kartek nie oddziałowuje na człowieka w ten sam sposób, co historia widziana naocznie, ujarzmiona ludzkim wzrokiem.
Dunguaire Castle został wzniesiony w początkach XVI wieku przez klan Hynes. Po renowacji, która pozwoliła mu zachować jego średniowieczny charakter, zamek pomimo swojej prostoty imponuje. Szczególnie ujmujący jest widok na jego majestatyczną kompozycję odbijającą się w wodach zatoki Kinvara Bay, otoczonych soczyście zieloną, bogatą w storczyki, goryczki i stokrotki trawą. Wieczorami na zamku urządzane są średniowieczne bankiety, na których recytuje się irlandzką literatrę i gra tamtejszą muzykę.
KSIĘŻYCOWY KRAJOBRAZ BURREN 2009-06-04
Opuszczając Kinvarę, kierujemy się ku miejscu mającym być główną atrakcją dzisiejszego dnia – osławionym Klifom Moheru. Nieuchronnie musimy przeciąć wapienny płaskowyż Burren (Boireann, „skalista ziemia”). To niezwykle interesujące miejsce. Nigdy nie powiedziałabym, że to Zielona Wyspa. Połacie płyt wapiennych zajmujące powierzchnie 300 km2, poprzeplatane są pastwiskami i płytkimi jeziorami. Co intrygujące, nie ma żadnych drzew, co było nie lada bolączką i dla samego Olivera Cromwell'a, krwawo rozprawiającego się z irlandzkimi rebeliantami. Miał on swego rodzaju obsesję na punkcie drzew, współcześni psycholodzy i im podobni wymyślaliby zapewne nowe terminy na jej określenie. Dendrofobia – być może owo określenie można by praktykować. Otóż Cromwell, miejsca gdzie rosły puszcze, będące miejscem schronienia działaczy owego antyangielskiego ruchu oporu, ogołocił doszczętnie z wszelkich drzew. Z kolei w stosunku do Burren stwierdzał (ustami swego oficera) , że “ za mało tu drzew, aby kogoś powiesić, za mało wody, by kogoś utopić i za mało ziemi, by pogrzebać ciało “.
Burren to największe w Irlandii siedlisko motyli jak również wielu ciekawych okazów ptaków (m. in. świstun, siewka złota czy błotniak zbożowy). Burren to także jedyne miejsce w Europie, w którym obok siebie rosną rośliny śródziemnomorskie i arktyczne. Łącznie ponad siedemset odmian, trzy czwarte wszystkich gatunków w całej Irlandii. Kwitną tu m.in.orchidee, dzikie róże, geranium i goryczka.
Jak przystało na krajobraz krasowy, spotkać tu można kocioły erozyjne, okresowe jeziorka i jaskinie. Najsłynniejszą z nich jest Aillwee Cave, gdzie można zobaczyć świetnie zachowane szczątki zwierząt, m. in. niedźwiedzia. W 1944 roku pies pasterza Jack'a McGann'a, goniący po płaskowyżu zająca, zapadł się pod ziemię. Dosłownie. Tak oto odkryto w samym sercu Burren jaskinię Ailwee Cave.
Po całym obszarze płaskowyżu rozrzucone są grobowce i dolmeny grobowe z epoki kamienia, z których najsłynniejszy jest dolmen z Poulnabrone ( z ok. 2500 r p.n.e.).
Omamieni wizją ujrzenia najwspanialszych irlandzkich klifów, poprzestajemy na wzrokowym tylko zapoznaniu się z atrakcjami Burren. A najlepszym miejscem na zaspokojenie spragnionych niesamowitych widoków oczu jest pejzaż z Corksrew Hill, gdzie płaskowyż Burren prezentuje się w pełnej krasie.
W KILFENORZE, NIE DO KOŃCA NORZE 2009-06-04
Lekko zbaczając z obranej trasy, mijamy, na pierwszy rzut oka wiernie wzorującą się na swej nazwie, miejscowość Kilfenora, gdzie poświęcamy chwilkę, by obfotografować cmentarz pełen charakterystycznych krzyży celtyckich z XII stulecia. Kierujemy się ku niedalekim ruinom zamku Lemanaeh Castle. Wszak fakt, że jego właścicielka Maria Rudowłosa, nigdy nie ruszyła się poza próg swej fortecy, zdumiewa i rodzi w głowie szereg domysłów. Być może była to tak niesamowita rezydencja, że wręcz nie wypadało jej progów opuszczać ? Naocznie stwierdzam, że być tak mogło, wszak i pozostający w ruinie zamek jest widokiem niezwykle łasym dla oczu. Jedynymi jego mieszkańcami pozostaje ptasia gawiedź, zwłaszcza kruki i im podobne. Zdumiewającym jest, że ptaszyska te lubią przesiadywać w ruinach zamków, co niejednokrotnie jest żródłem mrocznej aury przypisywanej takim miejscom, jak i owym ptakom samym. Lemanaeh Castle pochodzi z 1480 roku. Wówczas to wzniesiono obronną wieżę mieszkalną, charakterystycznego dla tych ziem typu house tower, a w XVII wieku dodano czterokondygnacyjną rezydencję. Chyba jednak nie do końca taka "nora" z tej Kilfenory, wszak atrakcji wzrok kuszących tu bez liku.
STOJĄC NAD WYMARZONĄ PRZEPAŚCIĄ 2009-06-04
W Lisdoonvarnie, która stała się miejscem naszego pierszego noclegu na irlandzkiej prowincji, spędzamy czas wyjątkowo krótko. Szybkie rozpakowanie, jeszcze szybsze doładowanie kalorii i ruszamy w drogę ku osławionym Klifom Moheru. Po odstawieniu samochodu na pobliskim parkingu, penetrujemy miejscowe centrum informacji, które wraz ze sklepikami oraz restauracją zostało dosłownie zakopane pod ziemią. Owe zakopanie stało się faktem kosztem bagatela 32 milionów funtów. Emocje nie pozwalają w tym miejscu pozostać jednak dłużej. Z każdym krokiem przybliżającym mnie ku klifom, czuję coraz większą adrenalinę, wszak wkrótce spełni się jedno z marzeń mojego życia – ujrzę cudowne Klify Moheru. Czy się nie rozczaruję, czy one rzeczywiście są przereklamowane ? …...
Absolutnie nie... Z ręką na sercu stwierdzam, że to jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie miałem możliwość w swoim życiu spatrzyć. Zastanawiam się, przywołując w pamięci te najmilsze wspomnienia z cudowymi miejscami związane, czy aby nawet nie najpiękniejsze. Zachód słońca w tym miejscu niewątpliwie skruszyłby nawet najbardziej nieskore do wzruszeń serca, w dodatku, gdy się doświadczyło takich przeżyć w tak sprzyjającej aurze. Słońce, co jak na irlandzkie realia jest ponoć rzadkością, świeci pełnym blaskiem, chmur nijakich na horyzoncie sposób nie zauważyć, wiatr inne rewiry dla swych harców sobie obrał. Jestem szczęściarzem... Pozostaje podziwiać matkę naturę, która stworzyła tak piękne miejsce, zapewne musiało ją to kosztować sporo wysiłku. Inaczej być nie mogło, wszak nie wydaje się by tak piękne miejsca powstały ot tak sobie. Bynajmniej mojemu umysłowi tak się nie wydaje. Człowiekowi zawsze łatwiej przyswoić jakieś czynniki zewnętrzne, boskie dla wytłumaczenia żródła estetycznych doznań.
Miałbym wiecznie dręczące umysł wyrzuty sumienia, gdybym odmówił sobie przejścia całego 8 kilometrowego odcinka wzdłuż klifów. Niespiesznym tempem, wszak w takim miejscu inaczej nie wypada, przemierzamy drogę pomiędzy obu krańcami Moherowych Klifów. Wyznaczają je wieże ustuowane na cyplach krańcowych tego bajkowego miejsca, majestatycznie spoglądające w rozbuchane, ciemnoniebieskie wody Atlantyku. O dziwo jesteśmy jedynymi, którzy zdecydowali się pokonać tę trasę. Nie licząc trójnogiego psa, który przyplątał się ni stąd ni z owąd i postanowił nam towarzyszyć oraz niezważających na wszechobecne piękno tego miejsca, spokojnie się pasących krów... Być może i one uważają, że piękno należy serwować w odpowiednich proporcjach, a jego przesyt wręcz szkodzi. Jeden z końców trasy wyznacza wybudowana w 1835 roku O'Brien's Tower. Wzniesiono ją jako punkt widokowy, dla turystów, którzy już wówczas masowo odwiedzali to niezwykłe miejsce. Czy można było już wówczas przypuszczać, że ich liczba sięgnie miliona rocznie ? Dostrzec stąd można niedalekie wyspy Aran, również atrakcyjne turystycznie z uwagi na liczne zabytki i klifowe wybrzeża.
Kierując się ku drugiemu krańcowi trasy wokół klifów, przekraczamy płotek wyznaczający obszar wydzielony dla turystów. Dopiero stąd możemy podziwiać Mohery z bliska. Każde podejście do krawędzi urwiska, przyprawia o lekki zawrót głowy. Czy ziemia zbyt lekką nam nie będzie ? Wszak rocznie ginie tu średnio ponad siedem osób, najczęsciej właśnie na skutek osypania się urwiska. Ale powstrzymać się nie sposób. Dopiero stąd dostrzegamy jego ogrom. Klify Moheru w najwyższym miejscu osiagają 204 metry. Nawet ptactwo, którego jest tutaj bez liku, nie jest w stanie wylecieć ku samej ich górze. Podziwiamy wystepujące tutaj burzyki, arktyczne mewy, jastrzębie i kormorany. To raj dla ornitologów. Mimo usilnych starań nie dane mi było ujrzeć pięknego, bajkowego oblicza puffina, u nas swojsko określanego mianem maskonura. Druga z krańcowych wież trasy wokół klifów prezentuje nam się w aurze zachodzącego słońca, jaką każdy tylko osobnik obdarzony romantyczną naturą mógłby sobie wymarzyć. Niesamowita feria barw, niezwykle wydłużone cienie, wszechogarniająca cisza – aż chciałoby się tutaj pozostać na dłużej. Choć kto wie czy i nas nie dotknąłby po pewnym czasie syndrom krów – przesyt estetyki może ciążyć. To właśnie od tej wieży (pozostałości fortu Mothar) wzięły nazwę same klify. Został on zburzony w czasie wojen napoleońskich i dziś sterczą tylko smętne, ale jakże skłaniające do romantycznych uniesień, ruiny.
Wracamy na parking przed godziną 23, w panujących wokół ciemnościach. Okazuje się, że już nawet stróż parkingowy opuścił to miejsce i nie musimy uiszczać należności. Zapewne uznał, że należy nam się nagroda za pokonanie całej trasy, ewentualnie zaliczył nas w poczet owych siedmiu osób … Po powrocie do Lisdoonvarny udajemy się do miejscowej tawerny, gdzie przy akopaniamencie celtyckiej, na żywo granej muzyki, popijamy (a cóż by w Irlandii można innego) Guinessa.
ZAMKOWY RAJD PO HRABSTWIE CLARE 2009-06-05
Kolejny dzień poświęcamy na odwiedziny największych atrakcji przemierzanych hrabstw Clare, Limerick i Kerry, kierując się ku przyciągającemu jak magnes południowo – zachodniemu krańcowi Irlandii. Większość atrakcji dzisiejszego dnia to wizytacja, a jakby, irlandzkich zamków, przede wszystkim zamków hrabstwa Clare. Kierujemy się ku pierwszemu z nich - Knappouge Castle. Wąskie drogi otoczone wszechobecną, buchającą wiosenną świeżością zielenią, sprawiają wrażenie jakby człowiek jechał w jakimś tunelu. Zieleń wręcz wciska się na drogę. Chyba żadne inne miejsce na świecie, a na pewno żadne z wizytowanych do tej pory przeze mnie, nie zasługuje tak jak Irlandia na określenie zielony kraj (zielona wyspa). Po drodze zwiedzamy ruiny prastarego opactwa Quin Friary. Franciszkańskie opactwo Quin wzniesiono między 1402 a 1433 rokiem w pozostałościach po anglo-normańskiej warowni z roku 1280. I tutaj ujawniła się nikczemna natura Olivera Cromwell'a, który w trakcie swego krwawego marszu przez Irlandię, nie omieszkał i w mury opactwa zawitać, mordując wszystkich mnichów. Pozostający od tego czasu w ruinie monastyr w dalszym ciągu skłania do zadumy.
Przysłowiowy rzut beretem od ruin opactwa Quin znajduje się cel przedpołudniowej wyprawy – zamek Knappouge Castle. Stanowi on kolejny przyklad typowego irlandzkiego zamku tower house. Zbudowany został w roku 1467 przez klan MacNamara. Obecnie znajduje się w rękach towarzystwa Shannon Development, które przywróciło mu jego średniowiczny charakter i splendor. Uroku dopełnia piękny okołozamkowy ogród, pełen bujnej roślinności i kwiatów. Również i na tutejszym zamku odbywają się średniowieczne bankiety i festyny.
W niedalekiej odległości, przy głównej drodze hrabstwa Clare, znajduje się, chyba najsłynniejszy zamek tych ziem, Bunratty Castle. Widziany już z drogi, budzi zachwyt swą majestatyczną potężną bryłą. Jest on najbardziej autentyczną i najlepiej zachowaną średniowieczną fortecą w Irlandii. Wzniesiony został w roku 1425 przez klan MacNamara na miejscu dawnego punktu handlowego wikingów u brzegu rzeki Ratty. Zgromadzono tutaj bogatą kolekcję mebli (około 450 ) i obrazów z XV i XVI wieku. Wchodzący w skład kompleksu zamkowego Folk Park pełni rolę skansenu. Na obszarze 10 hektarów umiejscowiono zrekonstruowane i wyposażone gospodarstwa, chaty i sklepy z XIX wieku. Warto trafić do skansenowej tawerny, gdzie barmanka w tradycyjnym czepku i fartuchu naleje kufel zimnego Guinness'a. Podobnie jak i na wcześniej wizytowanych zamkach, odbywają się tutaj liczne średniowieczne bankiety.
WYJĄTKOWO ATRAKCYJNA WIOSKA 2009-06-05
Ponagleni rychle nadchodzącym popołudniem mijamy tylko największe miasto okolicy Limerick, kierując się ku terenom hrabstwa Kerry. Wkrótce docieramy do kolejnego przystanku naszych wojaży po terenach południowo – zachodniej Irlandii, wioski Adare. Już tabliczka informująca o nazwie miejscowości i jej turystycznych zaletach kusi do zatrzymania się. A, że i w planach dłuższy postój w owej wioseczce przewidziany był, więc nie pozostaje nic innego, jak tylko wyszukanie miejsca parkingowego, co zresztą okazuje się nie lada problemem. Miejscowi rajcy i dumni mieszkańcy hardo informują, że znalazłem się w najpiękniejszej wiosce w Irlandii. Tytuł taki przyznano jej po narodowym konkursie jaki przeprowadzono w 1976 roku. Szczerze mówiąc, życzyłbym każdej wiosce takich bogactw architektonicznych i miejsc wartych zobaczenia, masowo turystów przyciągających, a co za tym idzie i wiejskie fundusze znacznie wzbogacających. Usytuowane wokół głównej drogi kamienne domki pokryte są strzechą i otoczone kolorowymi ogródkami. Wręcz wyczuwa się bajkową atmosferę tego miejsca. Pełno tu sklepików ze starociami, pamiątkami i innymi gadżetami kuszącymi turystyczną masę do zakupów. Największe jednak atrakcję wioski znajdują się na jej obrzeżach. Zwłaszcza rezydencja Adare Manor. Była siedziba hrabiów Dunraven przekształcona jest obecnie w luksusowy hotel. Pierwotną XVIII - wieczną budowlę przebudowano wiek później w stylu neogotyckim. Całość prac nadzorował sam Augustus Pugin, autor architektonicznej myśli obecnej w postaci londyńskiego Parlamentu. Posiadłość otoczona jest najlepszym polem golfowym w całej Irlandii. Odbywa się tutaj ekskluzywny turniej golfowy Irish Open, gdzie i uderzenia samego Tigera Woods'a podziwiać można.
Na tym nie koniec atrakcji wioski Adare. Miejscowość szczególnie upodobali sobie bracia zakonni, którzy założyli tutaj aż trzy opactwa. Najbardziej oko kuszącym jest opactwo augustyniańskie Adare Friary. Zwane wcześniej “ Black Abbey” zostało założone w 1316 roku. Znaczna część budynków klasztornych zachowała się w pierwotnym stanie po dziś dzień. Również i franciszkanie uznali te tereny za wyśmienite miejsce dla lokacji swego zakonu. Założone w 1464 roku opactwo Franciscian Abbey nie zachowało się w tak doskonałym stanie, jak augustyniańskie. Jego ruiny znajdują się na terenie kompleksu golfowego. Rozgrywanie turnieju wokół ruin opactwa musi być zapewne nie lada przeżyciem.Wreszcie w samym centrum miejscowości znalazł swoje podwoje dla krzewienia własnej doktryny kościelnej zakon trynitarystów. W roku 1230 założyli ono tutaj swój jedyny w Irlandii monastyr. Trinitarian Abbey znajdowało się w miejscu, które obecnie zajmuje kościół katolicki. Władza świecka, zapewne pod wpływem doktryn średniowicznych, nie chcąc uznać prymatu kościoła na tych ziemiach, również wzniosła swój własny ośrodek indoktrynacji ciemnych mas. Stąd kolejna atrakcja miejscowości - ruiny zamku Desmond Castle.
Ogrom atrakcji tej malutkiej miejscowości przytłacza. Można by wręcz przeprowadzić statystykę, ilu mieszkańców, czy też ile metrów kwadratowych wioski przypada na każdy z mnoga tu zabytków. Niewątpliwie Adare było by w tym względzie w światowej czołówce. Warto polecić tą miejscowość każdemu, kogo historia tych ziem, bogactwo architektoniczne tych zabytków interesują. Żarliwie zaprosić wypada bowiem każdego, kto chciałby zaspokoić swe estetyczne pragnienia. Wszak odtąd sam zaliczam się do grona piewców walorów estetycznych tej miejscowości.
Po opuszczeniu, z ciężkim sercem rzecz jasna, Adare, zbliżamy się coraz bardziej ku stolicy hrabstwa Kerry – miastu Tralee. Tam właśnie spędzimy swoją kolejną noc na irlandzkiej, zielonej ziemi. Zainspirowany wyłącznie zdjęciami internetowymi, odkrytymi w trakcie opracowywania trasy naszych wojaży, postanawiam odbić dosyć znacznie ku zachodniemu wybrzeżu. Pomimo, że żaden przewodnik zbytnio o miejscowości Ballybunion nie wspomina, to postaram się wygospodarować trochę czasu, by zobaczyć tamtejszą piękną plażę. Okazuje się, że jak najbardziej słusznie. Znajdują się tam ruiny zamku (w postaci pojedynczej ściany) ulokowanego na skale naprzeciw Atlantyku, skąd podobno czasem i delfiny wypatrzeć można. Skała z kolei rozdziela dwie piękne, o czystym, żółciutkim piasku, plaże. Pomimo, że jest początek czerwca i woda zbyt ciepłą nie jest, obie plaże pełne są turystów wyłapująch słoneczne promienie i zażywających morskich kąpieli. Ciekawostką jest również fakt, że w Ballybunion znajduje się jedyny na świecie pomnik Billa Clinton'a, który zwykł odwiedzać miejscowe pola golfowe. Jakby czaru miejscowości było mało, w przyplażowym sklepiku spotykam dwie najładniejsze Irlandki, jakie w trakcie moich wojaży po tej ziemi dane było ujrzeć. A powszechnie wiadomo, że mieszkanki Zielonej Wyspy do zbyt urodziwych nie należą. W sielskiej atmosferze zachodzącego słońca, krótki w założeniach pobyt przeciągnął się na tyle, że docelowe Tralee witało nas już swym nocnym obliczem. Niemniej nie stanęło to na przeszkodzie, by irlandzkim zwyczajem odbyć trasę szlakiem tutejszych tawern. Po tak niezwykle bogatym w atrakcje dniu kultowy Guiness smakował wyśmienicie.
KAPRYSOM SAMEGO DIABŁA STAWIAJĄC CZOŁA 2009-06-06
Dzisiaj czeka nas najbardziej wyczerpujący dzień na Zielonej Wyspie, rzucamy wyzwanie najwyższemu szczytowi kraju – Carrantuohill. A w szczególności jego osławionemu odcinkowi – Drabinie Diabła. W tym celu przystajemy w niedalekiej miejscowości Killorglin, wszakże bez dokładnej mapy nie wypada zapuszczać się w dzikie góry Macgillicuddy's Reeks. Niestety w sobotę większość sklepów jest nieczynna, więc nasze poszukiwania kończą się fiaskiem. Pozostaje kierować się wskazówkami tkwiącymi gdzieś głęboko w pokładach pamięci. Dotarcie do punktu wypadowego w góry okazuje się nie lada problemem. Brak tu jakichkolwiek wskazówek, drogowskazów kierujących w owo miejsce. Świadczy to tylko o średnim zainteresowaniu turystyką górską przez tubylców. Dopiero wracająca z niedzielnej mszy babcinka w miejscowości Beaufort Bridge wskazuje nam właściwą trasę. Samochód zostawiamy przy domku pełniącym funkcję quasi schroniska. Już od tego miejsca ukazują się nam w pełnym majestacie poszczególne szczyty gór Macgillicuddy's Reeks. 20 kilometrowe pasmo górskie jest najwyższym w całej Irlandii. Najwyższy szczyt tych gór – Carrantuohill ma 1041 m n.p.m. Względną wysokością szczytu nie należy się sugerować, wszak atakuje się go prawie z poziomu morza, więc suma przewyższeń do pokonania jest dosyć spora. W porównaniu z innymi krajami jego wysokość nie brzmi może zbyt imponująco, chodzi jednak nie o metry nad poziomem morza, tylko o krajobraz, malowniczość i dziki klimat tej góry. Niewiele osób po drodze, ogrom zielonej przestrzeni wokół, trudności do pokonania i niesamowite widoki – sceneria wprost wymarzona. Do tego romantyczna dusza wprost podskakuje na samą myśl o możliwości spotkania leprachauna. To właśnie górskie okolicy hrabstwa Kerry upodobały one sobie i to tutaj właśnie owe krasnale ukryły garniec pełen złota.
Krajobraz pasma górskiego Macgillycuddy's Reeks stanowi swoisty miszmasz bieszczadzkich połonin i skalistych Tatr. Nie ujrzymy tu drzew, dzięki czemu widoczność przy dobrej pogodzie sięga wielu kilometrów. Ogromne, zielone przestrzenie urozmaica widok pasących się na zboczach owiec i licznych kamieni. Krajobraz wzrusza wrażliwą duszę do głębokich wynurzeń. Najpierw idziemy wzdłuż lewego brzegu rzeki (przeskakujemy ogrodzenie odcinające wstęp owcom) pośród soczyście zielonej trawy i kwitnących wokół jaskrawą żółcią krzewów żarnowca. Przechodzimy przez rzekę Gaddagh i wstępujemy na wyraźnie widoczną kamienistą drogę, którą następnie wędrujemy aż do podejścia na przełęcz (siodło) pod szczytem góry. Po drodze mijamy dwa urocze jeziora – Callee i Gouragh. Skojarzenia z tatrzańskimi stawami są jak najbardziej na miejscu. Trasa jest wyjątkowo łatwa, gdzież te trudności, o których przestrzegają przewodniki ? Po krótkim marszu już wiemy. Pokonując błotnisty, bagienny odcinek, gdzie buty należy wręcz odkopywać z mulistej mazi, docieramy pod najtrudniejszy punkt naszej trasy – słynną Drabinę Diabła (Devil's Ladder). Już samo spojrzenie w górę wzbudza szacunek. Wyjątkowo strome podejście skłania do niesamowitego wysiłku, ale widoki z poszczególnych “szczebli drabiny” na dolinę i położone w dole jeziora są cudowne. Dla takich chwil, dla takich krajobrazów przetaczających się przed oczyma warto znieść diabelskie trudności, warto stawiać męśniom nowe wyzwania. Dotarcie na przełęcz pomiędzy Carrauntoouhill i Cnoc na Toinne pozwala na objęcie wzrokiem całej górskiej panoramy. Uzmysławiamy sobie majesatyczną piękność i dzikość tutejszych gór. Do celu już niedługa droga, umiejscowiony na nim krzyż z każdym przybliżającym nas ku niemu krokiem, zdawał się będzie coraz wyższy. Nie wiemy jeszcze, że diabeł nie pozwoli nam się tak łatwo ujarzmić, szykując nowe niespodzianki i piętrząc kolejne trudności. Na szczycie zastaje nas gradowa zawierucha, wygląda jakby sam diabeł chciał nieco ochłodzić nasz entuzjazm wynikający ze zdobycia szczytu. Do tego przenikliwe zimno... Brr... Nie pozostaje nic innego jak zarządzić odwrót ku dołowi. Obieramy inną trasę, równie technicznie wymagającą - Brother O'Shea's Gully (Cummeenoughter) Route. Mijamy Carrantuohill od strony północno – wschodniej. Widać, że trasa jest mniej uczęszczaną, świadczy o tym brak wyraźnie zarysowanego szlaku. W oddali widzimy stado kozic, uważnie przyglądających się naszym niezdarnym zmaganiom z górami. Jakkże łatwiej przychodzi im znoszenie kaprysów i trudności góry. Po minięciu małego jeziorka z lewej strony, wchodzimy na grzbiet, z którego widać już miejsce połączenia tras. Stamtąd pozostaje już tylko około godzinki do schroniska. Mięśnie nawykłe do większych obciążeń dziwnie reagują na równiutką trasę pośród, łąk i wrzosowisk. Po dotarciu do schroniska zjadamy najlepszą zupę cebulową z grzankami w życiu.
Jeden z głównych celów okołoirlandzkiej wyprawy został osiągnięty, dziki i niedostępny szczyt Carrantuohill został ujarzmiony. Najwyższe wzniesienie kolejnego kraju zaliczone. Z poczuciem nostalgii opuszczamy te malownicze góry.
W TURYSTYCZNEJ MEKCE 2009-06-06
Niesamowicie zmęczeni wielogodzinną górską eskapadą, a jednocześnie niezwykle dumni z ujarzmienia najwyższego szczytu Zielonej Wyspy, marzymy o jednym – gorącej kąpieli. Kierujemy się do pobliskiego Killarney – turystycznej mekki Eire. To miasto odpowiadające naszemu Zakopanemu, głównie baza wypraw startujących w najwyższe irlandzkie góry, choć nie tylko. Podobnie jak i nasz kurort o każdym czasie pełne jest szwędających się po nim turystów. Znalezienie miejsca wolnego od turystycznej braci graniczy z cudem, hotele, restauracje – wszystko przepełnione jest ludźmi chcącymi doświadczyć uroku miasta. Miejsca dla osób o pustelniczym usposobieniu tu brak. Dla nich najwłaściwszą lokalizacją jest okoliczny plener usianego głazami, porośniętego wrzosowiskami oraz dziewiczymi lasami, z usytowanymi tu licznymi jeziorami, Parku Narodowego Killarney.
Jedynym miejscem na nocleg, które udaje się nam w rozsądnej cenie znaleźć jest ośmioosobowy pokój w miejscowym hostelu. Po wymarzonej kąpieli czas by stłumić odgłosy brzuch trapiące. Znalezienie wolnych miejsc w restauracji, w miejscu takim jak Killarney, graniczy z cudem. Ostatecznie zjadamy nie po irlandzku – w restauracji chińskiej. Krańcowym etapem dzisiejszego dnia jest tradycyjna rundka po irlandzkich pubach. Skecze i celtyckie piosenki przedstawiane w jednym z barów przez starszego dziadka zachęcają do dłuższego pobytu, niestety zmęczenie po górskiej wyprawie daje o sobie znać. Nocujemy w towarzystwie dwóch przyjemnych Francuzek oraz dwóch motorowców, którym zapewne dbałość o higienę nie została przez rodziców wpojona.
Wczesnym rankiem uciekając z pokoju, pełnego unoszącego się fetoru niedomytych męskich ciał panów motorowców, spiesznie opuszczamy hostel. Po porannym spacerze po mieście zmierzamy ku pobliskiemu zamkowi Ross Castle. Usytuowany nad jeziorem Lower Lake, powstał pod koniec XV wieku, jako rodowa siedziba klanu O'Donoghue. Zamek był ostatnią twierdzą w Irlandii, która stawiała jeszcze opór krwawemu Cromwellowi. Obecnie, po jego gruntownej renowacji, udostępniono go zwiedzającym. Zamek otoczony poranną poświatą, wolny od jakichkolwiek odgłosów i dźwięków, sprawia dziwne wrażenie. Turystów nie widać, a jedynymi towarzyszami wydaje się wszechobecne ptactwo wodne, pływające po jeziorze. W tak spokojnej atmosferze, czując się trochę nieswojo, postanawiamy opuścić okolice Killarney, kierując się odtąd ku północy. Po raz pierwszy od opuszczenia Dublina odległość od niego będzie stopniowo maleć.
MAJESTATYCZNY ZAMEK CAHIR 2009-06-07
Droga prowadzi nas wprost do Cahir. W samym jego centrum znajduje się kolejny odwiedzany na irlandzkiej ziemi zamek – Cahir Castle. To jeden z największych zamków w całej Irlandii. Conor O'Brien, książe Thomondu, zbudował go w 1142 roku. Z uwagi na położenie na wyspie oraz swoje umocnienia (6 wież obronnych) i grube mury uchodził za twierdzę nie do zdobycia. Niemniej w roku 1599, po słynnej bitwie okresu wojny dziewięcioletniej, jego sława ucierpiała. Jego majestat został doceniany przez kinematografię, nakręcono tu m. in. niektóre sceny do Excalibura.
Oblężenie zamku z roku 1599 przedstawia makieta, która po naciśnięciu odpowiednich przycisków inscenizuje kolejne etapy słynnej bitwy. Warto poświęcić również czas scence audiowizualnej przedstawiającej koleje losów twierdzy.
KOLEBKA IRLANDZKIEGO CHRZEŚCIJAŃSTWA 2009-06-07
Przed przyjazdem na Zieloną Wyspę, jednym z miejsc, o których lokalizacji w Irlandii, miałem jako takie pojęcie, był Rock of Cashel – zespół umocnień sakralno – świeckich w miejscowości Cashel. Stąd miejsce to od samego początku było punktem obowiązkowym na trasie moich peregrynacji po tym niezwykłym kraju. Koleją rzeczy udaliśmy się z Cahir do niedalekiego Cashel, by odwiedzić to magiczne miejsce. Używanie patetycznych określeń w jego przypadku jest wprost wskazane. Z miejscem tym związanych jest wiele legend i mitów. Budowla usytuowana jest na wysokiej skale, widocznej już z oddali. Legendy mówią, że jest ona dziełem Szatana, który ujrzawszy Św. Patryka, szykującego się do zbudowania tu kościoła, upuścił wielki głaz niesiony w zębach. Miejsce to miało być w przeszłości ośrodkiem druidystycznym. I dopiero po chrzcie Św. Patryka w V wieku stało się ważnym punktem dla rozkwitu chrześcijaństwa na wyspie. Zespół budynków nie zachował się w pierwotnym stanie do dnia dzisiejszego wskutek zniszczeń dokonanych przez ( kogo by innego) Anglików. Pomimo tego dzisiejszy kompleks jest unikatowy sam w sobie i stanowi najwspanialszą kolekcję łączonej sztuki celtyckiej i średniowiecznej architektury w całej Europie. W skład kompleksu sakralno świeckiego wchodzi Cormac's Chapel (Kaplica Cormaca), będąca najstarszym i najpiękniejszym kościołem irlandzkim. Z kolei Hall of the Vicars (Salon Kantorów) szczyci się faktem posiadania krzyża św. Patryka, którego cokół to wg. tradycji kamień koronacyjny królów Munsteru. Kolejnym z zasługujących na wzmainkę budynków jest znacznych rozmiarów katedra. Mnie najbardziej ujęła pierwszy raz w życiu widziana Round Tower, charakterystyczna dla ziem irlandzkich wczesnego średniowiecza. 28-metrowa wieża jest najstarszą budowlą kompleksu Rock of Cashel. Na położonym wokół budynków cmentarzysku dostrzec można także kilka innych charakterystycznych dla Irlandii motywów, jak choćby sławne krzyże celtyckie.
ŚREDNIOWIECZNA SPUŚCIZNA KILKENNY 2009-06-07
Chcąc podziwiać elementy średniowiecznej irlandzkiej architektury, nie sposób ominąć miejscowości Kilkenny. Miasto reklamowane jest jako najbardziej średniowieczne w całej Irlandii. Do dnia dzisiejszego zachowało się szereg budowli pamiętających okres największego prosperity miasta, które to miało miejsce właśnie w okresie wieków ciemnych. Przez pewien czas miasto pełniło wówczas rolę faktycznej stolicy Irlandii.
Główną atrakcją miasta jest, a cóż by mogło być innego, zamek – Kilkenny Castle. Pomimo, że wzniesiono go w XII wieku, to prace renowacyjne z przełomów XVII i XVIII wieku częsciowo pozbawiły go jego średniowiecznego charakteru. Współcześnie przypomina bardziej rezydencję niżli średniowieczną warownię. Z duszą na sercu przyznać mi wypada, że w trakcie swoich wojaży po tym kraju miałem sposobność zobaczyć piękniejsze zamki. Typowo średniowiecznym charakterem może poszczycić się za to katedra Św. Kenneta – St. Canice's Cathedral. Gotyckie wnętrza katedry wyposażone są w szereg średniowiecznych zabytków oraz naturalnych rozmiarów figur. Pomimo kilku godzinnego pobytu w mieście, nie odkryłem mediwwalistycznego ducha miasta, choć uroku odmówić mu nie można. Szczególnie w pamięć zapadły mi czarne fronty witryn sklepowych i pubowych.
W Kilkenny ostatecznie postanawiamy o jeden dzień przedłużyć wypożyczenie samochodu i miast oddania go dnia dzisiejszego, uznajemy, że praktyczniejszym będzie jego zwrot na lotnisko dnia następnego. Przyznam, że moja argumentacja przypadła współtowarzyszom do gustu. Wszak przyjemniej prezentuje się wizja przemierzania gór Wicklow kosztem spędzenia dnia w niezbyt umysł mamiącym Dublinie. Kolejny raz okazuje się, że decyzja była jak najbardziej właściwą.
PUSTELNICZE OBLICZE GÓR WICKLOW 2009-06-08
Na noc docieramy w kolejne na naszej drodze góry. Być może określanie tym terminem niewysokich wzniesień pasma Wicklow, jest zbyt pompatyczne, w końcu bardziej przypominają skromne wzgórza o wyjątkowo wygładzonych i zaokrąglonych wierzchołkach. Nijak nie można ich przyrównywać do majestatycznych, stożkowatych szczytów gór południowej Irlandii. Niemniej przyciagają całą masę piechurów złaknionych przygody swym dzikim i odludnym obliczem. W przeszłości były miejscem schronienia dla całej rzeszy opryszków, złodzieji i bandytów, i nawet stróże prawa z pobliskiej stolicy kraju mieli obawy zapuszczając się w owe góry.
Nocleg znajdujemy w jedynym w tym rejonie hostelu w miejscowości Rathdrum. Już tutaj udziela się nam dzika, pustelnicza atmosfera okolicznych gór. Jesteśmy bowiem jedynymi mieszkańcami hostelu. Innymi słowy cały hostel należy do nas, stąd możemy korzystać z łazienek na każdym piętrze, oglądać telewizor gdziekolwiek nam się podoba. A szklany ekran przedstawia rzeczy niezwykłe. Pomimo dosyć czasochłonnego poświęcenia się oglądaniu dwóch charakterystycznych na wyspie sportów – hurlingu i futbolu gaelickiego, zasad w nich obowiązujących, pojąć nie jestem w stanie. To mieszanka kilku sportów samodzielnie funkcjonujących na kontynencie. Dla zasięgnięcia ucha co do owych sportów, udajemy się do miejscowego pubu. Co wieczorne, typowo irlandzkie, wizytowanie pubów weszło nam już w krew. Oba miejscowe lokale są już pełne, wygląda jakby cała mieścina tutaj zagościła. A rzeczy dzieją się nie bywałe. Jesteśmy świadkami bójki pomiędzy kobietami, która z biegiem czasu przeradza się w rzucanie kuflami i dopiero jakby na widok nowych, nieznanych gości wrzący niczym woda w kotle bar stopniowo się uspokaja. Co mi się rzuciło w oczy, to cała rzesza pijanych osób obu płci, gwarzących przy skocznej irlandzkiej muzyczce. Każdego kto rozgłasza tezy o przywarach alkoholowych naszego społeczeństwa, zapraszam do Irlandii. Widok kompletnie pijanych ludzi (również kobiet), mających za kilka godzin stawić się do pracy w miejscowym tartaku powinien zmienić zdanie takiej osoby. Nigdzie, podczas moich wojaży po różnych krajach, nie widziałem tak rozpasanego alkoholowo społeczeństwa. I tylko jedno przyznać należy - zabawa, przy granej na żywo irlandzkiej muzyczce, jest przednia.
Wczesnym rankiem opuszczamy hostel. Przed wieczornym odlotem planujemy odwiedzić kilka jeszcze miejsc. Na sam początek bierzemy najbardziej znaną atrakcję tych gór – średniowieczny kompleks klasztorny w Glendalough. Zaszyty jest on głęboko pomiędzy okolicznymi górami i lasami (być może i bajkowymi siedmioma), w niesamowicie malowniczej dolinie, w otoczeniu dwóch krystalicznie czystych jezior. Miejsce wprost wymarzone do prowadzenia pustelniczego trybu życia, jakie kiedyś odbywali tutaj mnisi. W 545 roku Św. Kevin założył tutaj osadę monastyczną. Przez kolejnych sześć wieków klasztor kwitł, stając się celem pielgrzymek i dopiero najeżdźcy angielscy w 1398 roku położyli mu kres. Pozostawione w ruinie zabytki nawet dnia dzisiejszego wzbudzają niekłamany zachwyt, wręcz przywołując w odwiedzającym ochotę do odosobnienia, choćby na krótki czas. Szczególnie pięknie prezentuje się widziana już z daleka 32 metrowa okrągła wieża – Round Tower. Wewnątrz wieży znajdowało się sześć drewnianych pięter, połączonych systemem drabin. Na szczycie znajdują się cztery okna skierowane na cztery strony świata. Pełniła funkcję orientacyjną dla podróżników, służyła także jako magazyn, a w razie ataków pełniła funkcję refugium. Wejście do niej umieszczone jest na wysokości 3,6 metra i w wypadku zagrożenia ukrywający się tam mnisi zamurowywali je od środka. Niezwykle dostojnie prezentują się również pozostałe zabytki - kościół Św. Kevina, kościół Św. Kierana, katedra oraz cała masa innych.
Mając wystarczająco dużo czasu, udajemy się na spacer wokół Jeziora Górnego oraz dalej w kierunku dawnej kopalni ołowiu i wiosce górników. Natrafiamy na niezliczoną ilość zwierząt po drodze, nic sobie nie robiących z naszej obecności. Widać traktowane są tutaj przez ludzi wyjątkowo dobrze, wzamian odpłacając się ukazaniem swej innej – niepłochliwej natury. Aż chciałoby się zostać tutaj dłużej. Nie należy się dziwić mnichom, że wybrali to miejsce na założenie swego monastyru. Prowadzenie pustelniczego życia w tak wspaniałym miejscu musiało sprawiać, że służba Bogu była niezwykle przyjemnym doznaniem.
Kierując sie ku Dublinowi, robimy jeszcze rekonesans ku najwyższemu wodospadowi na wyspach. Powerscourt Waterfall ma aż 90 metrów. Brak czasu sprawia, że darujemy sobie odwiedziny pobliskiej rezydencji Powerscourt.
Przez nadmorskie Bray, z małą przerwą na wysłanie pocztówek, zmierzamy wprost na dublińskie lotnisko. W tym momencie zaczynają się nasze największe udręki na irlandzkiej ziemi. Po raz kolejny Dublin ukazuje nam się w wyjątkowo niekorzystnym świetle. GPS zamiast prowadzić nas obwodnicą wokół stolicy, kieruje nas wprost do zakorkowanego centrum. Pozostaje nam odliczać minuty z planowanej dwugodzinnej nadwyżki czasu. Z biegiem czasu przybierają one postać godziny i kolejnych minut. Czas ciągle tyka. Wkrada się wszechobecna w takich chwilach nerwowość. Każdy z nas ma przed oczami wizję odlatującego samolotu, konieczności wyszukania nowego – znacznie w takich sytuacjach droższego oraz potrzebę znalezienia sensownego wytłumaczenia swej nieobecności pracodawcy. W pewnym momencie świta światła myśl, postanawiamy zaryzykować i jechać Bus Line, pasem wyznaczonym wyłącznie dla autobusów. Wizja ewentualnego mandatu jest znacznie milszą, niźli myśl o problemach piętrzących się wskutek nie dotarcia na czas na lotnisko. Ostatecznie docieramy 15 minut przed odlotem... Uff, kołatające nerwy powoli mogą stonować...
EPILOG 2009-06-08
Najsłynniejszy irlandzki pisarz – George Bernard Shaw napisał kiedyś o swojej wyspie :
“Twój umysł nie zwolni kroku w tym miękkim, wilgotnym powietrzu, na białych, sprężystych drogach, w spowitym mgłą sitowiu i na brunatnych torfowiskach , na wzgórzach zasłanych granitowymi głazami i porośniętych liliowym wrzosem. Nie masz takich kolorów na niebie, takiego powabu w oddali ani takiego smutku wieczorami. O śnienie ! śnienie ! dręczące, do głębi palące i nigdy nie dające ukojenia śnienie, śnienie, śnienie. “
Doświadczyłem wszystkich tych irlandzkich aktywów, stałem się źródłem przyciągania niesamowitych doznań z nich płynących, wcale nie śniąc. Spełniłem marzenia o Zielonej Wyspie, słuchaniu irlandzkiej muzyki w irlandzkim pubie, szukaniu złośliwego leprachauna w dzikich, odludnych górach. Wcale nie śniłem, choć dla wytłumaczenia mnogości i estetycznej wartości tychże doznań, najprostszym było by skonstatowanie, że śniłem. Że śniłem bardzo przyjemny,zielony sen...
P.S. Irlandia jest jeszcze bardziej zielona niż by się to mogło wydawać :)
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Robert w końcu obejrzałem zdjęcia z kraju o którym wiele słyszałem od znajomych. A zdjęcia zawsze oglądałem z większych Irlandzkich miast.Dziś miałem okazję zobaczyć i poczytać o Irlandii jaką zawsze sobie wyobrażałem.Podobało mi się bardzo. Super wyprawa
-
Klimat irlandzkich pubów szczególnie idzie poznać właśnie na odludziach, gdzie grają typowo irlandzką muzyczkę, piwko leje się strumieniami, ogólnie jest bardzo przyjemnie.
Co do Klifów Moheru, były jednym z moich podróżniczych marzeń. Wszystko tak się pozytywnie sprzysięgło, że miałem okazję je podziwiać, zresztą całą Irlandię, podczas cudownej słonecznej pogody. -
Imponująca wyprawa!
Dwa miesiące temu również udało mi się odwiedzić "zieloną wyspę", ale poruszałam się głównie w okolicach Dublina, więc moja relacja z pewnością będzie mniej ciekawa ;) Na mnie sam Dublin też zrobił średnie pierwsze wrażenie, chociaż z każdym dniem nie podobał mi się coraz mniej ;) Podobała mi się natomiast atmosfera, jaka panuje tam wieczorami, klimat irlandzkich pubów. Ogólnie po kilku dniach doszłam do wniosku, że to całkiem sympatyczne miasto, chociaż nie da się ukryć, że im dalej od Dublina tym robi się ładniej i ciekawiej. Chciałabym kiedyś dotrzeć w dalsze zakątki Irlandii, a w szczególności na Klify Moheru :) -
Zafascynowanie zielona wyspa nie mija, wiec pewnie kiedys, oby jak najpredzej, tam zajrze. Nie omieszkam sie wowczas przypomniec :)
Dzieki za mile slowo -
Witaj Robercie, znalazłem Twój ślad na moich ścieżkach. Twoja relacja z wycieczki po Irlandii mnie zachwyciła. W kilka dni dotknąłeś tego, co tu najważniejsze, wiem co mówię bo tu mieszkam i od ponad 3 lat penetruję różne zakątki Irlandii. Jeśli sam zaplanowałeś tę podróż, to szacun - zrobiłeś to konkursowo. Obejrzałem wszystkie zdjęcia, co miałem do powiedzenia to powiedziałem, przy okazji zobaczyłem miejsca, w których jeszcze nie byłem... Sprawdziłem też co znaczy opisanie podróży do wybranego kraju. Bo ja w Irlandii mieszkam i pokazuję ją stopniowo i w kawałkach. Na Kolumberze nowy jestem, więc trochę mi zajmie obycie się.
Podsumowując - bardzo fajna relacja. Jakbyś jeszcze kiedyś zajrzał do nas to zapraszam na kufelek tu:
http://pendragon.blog.onet.pl/2,ID342036420,DA2008-09-13,index.html -
Więc wypada mi tylko pozazdrościć. Irlandia, jest jednym z nielicznych miejsc do których chciałbym kiedyś powrócić. Wyznaję zasadę, że tyle jest do zobaczenia ,że nie warto bywać w tych samych miejscach ponownie. Dla Irlandii zrobiłbym wyjątek.
-
Robercie, świetna relacja, kapitalnie opisana i do tego zdjęcia pięknie ilustrujące tekst. Do tekstu jeszcze wrócę, muszę sobie dokładnie go posmakować. W zasadzie mam gotowy plan wycieczki co bardzo mnie cieszy. Planuję jakiś wypad w wakacje właśnie w te rejony.
Pozdrawiam, bARtek -
Bardzo ładne zdjęcia i ciekawa wyprawa. :) +
-
Świetnie opisana podroż po zielonej wyspie. Przyznam szczerze ze czyta się to lepiej niż niejeden przewodnik. Sam mogę pochwalić się iż bylem w większości miejsc o których piszesz ale są i takie w których nie bylem i ciesze się ze napisałeś ta relacje z wyprawy. Nie ukrywam iz wykorzystam ja jak będę się wybierał w podroż.
-
jak wiesz Hopperku, często bywa tak, że by coś zobaczyć, trzeba z czegoś innego zrezygnować. Ogólnie uważam,że obrana trasa w pełni usatysfakcjonowała moje zmysły, odwiedzane miejsca niezwykle zapadły mi w pamięć i do dzisiaj inspirują. Co więcej, Irlandię uważam za jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Na tyle, że nawet mógłbym tam zamieszkać. Tyle tylko, że takich miejsc w świecie jest kilka, stąd nieustanny ból głowy doskwiera :)
I Twój wklad w moją wyprawę był znaczny, w końcu to nikt inny jak Ty, przekonał mnie o konieczności zawitania w góry Wicklow i rzucenia okiem na Glendalough. Za to jestem dozgonnie wdzięczny. Wierzę,że będzie okazja do rewanżu :) -
Całość - mieliście piękną pogodę a trasa była bardzo ciekawie dobrana. Kilka rezygnacji ze znanych mi miejsc, ale i kilka nowych dla mnie, wartych odwiedzenia. Byłeś świetnie przygotowany, co widać w relacji i w kadrowaniu fotek (najistotniejsze rzeczy nie tkwią po rogach kadru). Widać też pozytywny stosunek emocjonalny do miejsc, bo niesamowicie ułatwia zwiedzanie i zachęca innych. Wiele sobie obiecywałem po Twojej relacji i nie zawiodłem się, no, może sportu i piwa za mało ;-). Duuży plus :-) Pozdrawiam
-
No tak, najpierw podsumowanie ostatniego etapu. Glendaough to na tyle urocze miejsce, że byliśmy tu dwa razy (bo za pierwszym za późno i padało). Absolutnie warto.
Hurling i gaelic football są naprawdę fascynujące i proste. Po 15 osób + bramkarz. Za gol pod poprzeczkę 3 pkt. nad ale między słupami - 1 pkt. Nie wolno rzucać piłki ani nieść (w hurlingu), ale wolno odbijać. Wolno tez kopać i uderzać kijem (w hurlingu). Najważniejsze są rozgrywki o mistrzostwo Irlandii hrabstw (Eire i Ulster razem!). Mam po 1 kasecie VHS z dwoma sezonami - naprawdę ciekawe, szczególnie hurling. Przy nim hokej na trawie to nudna gra anemów. Jeśli chodzi o gaelic football, to jednak wolę soccer i rugby, ale przyznaję, że to tez bardzo ciekawa dyscyplina. W obu przypadkach kibice siedzą na trybunach przemieszani i dopingują swoich, a nie szukają zaczepki z kibicami drużyn przeciwnych. No i w obie dyscypliny grają też dziewczyny (mam nagrany fragment meczu z parku w Dublinie)
Powerscourt żałuj. Drogo, ale piękny ogród i niesamowity widok, szczególnie na tzw. Górę Cukru.
Jazda samochodem po Dublinie to trauma, potwierdzam.
-
Próbowałem Hopperku owego piwa, wielce mi zasmakowało. Co do owych sportów, trochę o nich pisałem w etapie o górach Wicklow :)
-
Po etapie 12 - Kilkenny.. Mi to miasto kojarzy się także z hurlingiem - narodowym sportem południowych hrabstw - mieszanka hokeja na trawie z rugby, piłka nożną i ręczną - kiedy tu byliśmy widać było jeszcze elementy fety po wygraniu przez drużynę hrabstwa Kilkenny mistrzostw wyspy oraz najlepszym irlandzkim piwem - Smithwicks - próbowaliście? Góry Wicklow zostawiam sobie na deser :-)
-
Ło matko z córko...! City.. to Ty?? Patrzyłem wcześniej na te komentarze i - patrząc na Twój avatar - zastanawiałem się, czy ktoś nowy dołączył :P
Wybacz :D -
Po 10 i 11 etapie: tu nasze trasy się pokryły ;-), aczkolwiek w drugą stronę ;-). I poza jednym szczegółem odczucia mamy bardzo podobne :-).
-
Góry rzeczywiście niesamowite. Trasa stosunkowo trudna i wyzywającą. Warto nadwyrężać mięśnie dla widoków z góry :)
-
Po etapach 8-9. Piękna górska trasa. rzeczywiście szczyty z góry wydają się wyższe, ale nie liczy się wysokość bezwzględna, a po prostu wysokość do pokonania. Piękny opis górskiej trasy.
-
to nastepnym razem ,zapraszam do Cork ,bardzo "przyjemne" miasto :)
a co do zdjec to zostawilem sobie je na deser:) wieczorny:)
pozdrawiam ziomka . -
Cieszę się, że relacja spodobała się :) Choć zapewniam, że nawet w połowie nie tak jak mnie irlandzka natura :)
Ad. 1 Mimo wszystko uważam Leszku, że gama bogactw natury w miejscach odwiedzanych przez deszcze, które pozwalają żyć roślinoości pełnią życia, wzbogacają krajobraz o jeziora, rzeki, wodospady, etc., jest zancznie większa niż np : w miejscach o charakterze pustynnym. Być może wpływ na takie odczucia ma zileń dominująca w tych miejscach,a jak wiadomo działa ona na człowieka bardzo kojąco, a co za tym idzie i pobudzająco sfery romantyczne duszy :)
P.S. Do miejsc tych zaliczam również tropiki, gdzie deszcz hula regularnie :)
Ad. 2 Więc w stosunku do Ciebie Damianie zastosowanie ma zasada, iż cudze chwalicie, swego nie znacie. Aż zazdroszczę Ci możliwości obcowania z cudownym irlandzkim obliczem :)
Owszem, ostatnimi czasem na brak przychylności aury w moich podróżach nie narzekam :) W miejscach deszczowych, deszcz mnie unika, w miejscach słonecznych, słońce toruje drogę :)
Zgadzamy się, jak widzę w kwestii atrakcyjności Dublina. Wiem, że do Irlandii jeszcze zawitam, do jej stolicy już niekoniecznie :) -
Chcialo by sie powiedziec: wielka podroz po malutkim kraju :-)
Z GPS-ami tak bywa :-) I tak sie ciesz, ze Was nie dowiozl do Belfastu :-) -
Oczarowałeś mnie relacją i zdjęciami z pięknej podróży po pięknej wyspie. Nie zgodzę się jednak z twoim twierdzeniem, że w tzw. ciepłych krajach "nie zostaniemy w pełni ujęci pięknem natury". Zostaniemy. Zarówno nim ujęci wszędzie tam, gdzie ono jest, niezależnie od kontynentu, kraju czy strefy klimatycznej. Pozdrawiam. Przy okazji dziękuję za wizytę i plusy za moje zdjęcia z USA.
-
Gratuluje ,bardzo ciekawej,pieknej i roznorodnej podrozy po Irlandii:)
zwiedziles chyba wiecej miejsc niz ja ,co juz tu pozywam kilka latek :)))) ale coz ,
czasu nieustannie brakuje...
no i zazdrosc mnie zżera ...co do pogody oczywiscie :)
ja bylem po kilka razy w niektorych miejscach co TY i zawsze towarzyszyly mi deszcze ,wiatr i przenikliwe zimno
buuuu..np. na Klifach Mocheru
a co do Dablina to osobiscie uwazam je ,za jedno z najbrzydszych miast jakie mi bylo dane zobaczyc,
a napewno najbrzydzsza stolica i do tego wyjatkowo malo atrakcyjna kulturalnie.
wszystko rekompensuje wybrzeze Irlandiii, ktore jest naprawde piekne + zamki ktore sa wyjatkowe,przy czym dosc zaniedbane (nie wliczam tych znanych)
tak, w Irlandii mozna sie zakochac,wielu moich znajomych ma ten syndrom :)
pozdrawiam. -
dokładnie. To wielka sztuka rezygnacji. Już na starcie jesteśmy zmuszeni po kolei skreślać, a to co zostało wypada poobcinać jeszcze na miejscu :( Ale tak lepiej, nie jestem miłośnikiem turystycznych spędów i pędów. Bycie by zaliczyć, to sprzeczne z potrzebami mojej natury, wymagającej dłuższej konteplacji miejsca :)
-
No cóż, znając tempo 'napraw' kolumbera i entuzjazm administracji do ich dokonywania brakujących fotek pewnie się nie doczekamy :-(, chociaż podobno nie należy tracić nadziei ;-). Szczęście w nieszczęściu, że to spotkało Ciebie, a wiec osobę która: i) opisuje ii) czyni to bardzo plastycznie i obrazowo ;-) Dlatego żałuję tez tego, co pominąłeś, ale znam ten ból - komuś kiedyś napisałem, że podróż, to sztuka rezygnacji ;-)
-
mam, ale nie za bardzo mogę je wrzucić, podobnie jak round tower z Cashel i z Glendalough (patrz komentarz numer 1) i nie zanm przyczyny tego stanu :(
Limerick opuściłem świadomie. Wówczas musiałbym sobie odpuścić Adare. O tamtejszym zamku wiem :) -
Po etapach 5-7. Przekonałeś mnie do Adare i Ballubunion ;-) Minąłeś Limerick, a tam warto wpaść ... na chwilę, bo zamek jest efektownie położony. Nie sądziłem, że spodobają mi się w Irlandii ... plaże. Ostatnia rzecz, o jakiej myśleliśmy wybierając się tam ;-). A masz jakieś fotki ze skansenu w Bunratty?
-
Co do Dublina, to moje subiektywne zdanie, niemniej nijak mnie do siebie nie przekonał.
O Clonacmoise wiedziałem, ale musiałbym tam wpaść kosztem innej atrakcji. Uznałem, że kilka podobnych miejsc - Rock of Cashel, Glendalough, tam zobaczę, stąd celowo sobie to miejsce odpuściłem.
Zamki, to dla mnie miejsca sine qua non, miejsca do których pasja historyczna i romantyczna natura wręcz rwie. To zawsze główny punkt moich wypraw. Podobnie zresztą rzecz ma się z przyrodą, na której irlandzkim łonie wprost nie wypada nie zagościć.
Zapraszam do dalszych odwiedzin :) -
Po prologu i 4 pierwszych etapach - Dublinowi za bardzo się oberwało, aczkolwiek miasto to odstaje od stereotypowego obrazu Zielonej Wyspy. Widzę też, że pominęliście Clonacmoise. Za to zamkom trudno było się przed Tobą obronić ;-) Podobnie przyrodzie, której w sukurs jak widzę przyszła pogoda ;-) No i tradycyjnie wielki plus za nie unikanie historii i innych informacji związanych z szeroko rozumianą kulturą (nudzą mnie relacje w których roi się wyłącznie od przymiotników 'magiczny', 'kultowy' etc. a opisujący nie mają pojęcia co widzieli). Należysz do moich ulubionych autorów więc deser sobie dawkuję ;-). Pozdrawiam :-)
-
dobrze powiedziane, w pełni się zgadzam. Więc zmierzamy ku stwierdzeniu, że dzięki różnorodności obrazów przed oczami, możliwości kontemplowania w takim miejscu, przeżywania i wyrażania odpowiednich ekspresji, sam umysł jest niesamowicie syty...
-
rozumiem... jednakże dla mnie jest coś ważniejszego niż "rozumowość" czy może (chyba mniej trafne określenie) "umysłowość". chodzi o ODCZUCIA, PRZECZUCIA, PRZEŻYWANIE. nie zaś umysłową obróbkę.
a co do uniwersytetu - mnogość i bogactwo bodźców to właśnie uniwersytet :) najlepiej jak bodźców multimedialnych - dostarczanych z wielu różnych zmysłów. -
Kuniu chyba się domyślam co chciałeś powiedzieć. Wyjaśniam jedną kwestię. I umysł może być natchniony Irlandią, tyleż tu miejsc o bogatej historii, tyle perełek architektury, że wręcz miejsce to może stanowić mały "uniwersytet" dla umysłu :)
-
ale i tak uważam, że mimo iż - jak napisałeś - towarzystwo itd kształtuje punkt zapatrywania na miejsce, oraz mimo iż nasz własny pogląd/spojrzenie/interpretacja kształtowane są na podstawie dotychczasowych przeżyć, to jednak samo ODCZUWANIE (ehhh... no i właśnie w tym momencie nie wiem, jak to słowami obaśnić precyzyjnie, o co mi tak właściwie chodzi... jako jeden z "niepoprawnych" powinieneś wiedzieć co mam na myśli.. takie już nasze "przekleństwo" ;) )
-
często to kwestia bycia w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie:) również w odpowiednim towarzystwie, tak się często kształtuje punkt zapatrywania na dane miejsce
-
eeehhh... subiektywna ocena, nie ma co się dziwić. Każdy patrzy swoimi oczami, ma własne doświadczenia itd, to kształtuje spojrzenie i odbiór rzeczywistości. Dublin - nie ukrywam, nie lubię wielkich miast. Jest punktem zagęszczenia różnorodnej "mieszanki ludzkiej", pomieszaniem "nowego" ze "starym" - zatem trudno wyczuć tam charakterystyczną "irlandzkość" miejsca. No chyba że browar Guinnessa ;) :P i tego typu charakterystyczne "rzeczy".
Jeśli ktoś ów specyficzny irlandzki charakter kojarzy z zielonymi przestrzeniami - w Dublinie ciężko będzie go znaleźć.
Cytat? Jest to refren piosenki pana Kowalskiego pt. Irlandia Zielona. :) Utworku możesz posłuchać (i poczytać tekst, bo też tam wpisany) tu:
http://qukaczmarczyk.wrzuta.pl/audio/09jHKJpOHtd/irlandia_zielona_-_kowalski
Edynburg... no niestety... widziałem jedynie na Twych fotkach, przez Twój pryzmat ;) Ale kto wie, kto wie... ;)
Nie oceniam "Dublin lepszy"/"Edynburg lepszy".. W tym drugim nie byłem, w tym pierwszym mam przyjaciół, z którymi troszkę przeżyłem. Więc nieważne jaki by nie był - zawsze będzie mi się kojarzył z moimi przyjaciółmi, a zatem pozytywnie, dobrze :)
mój pryzmat :) -
Gratuluję i pozdrawiam ;}
-
Cieszę się, że się spodobało :) Zapewniam, że na pewno nie tak jak widok owych cudów na żywo. Widok z krawędzi klifów Moheru na rozbuchany dwieście metrów niżej Atlantyk jest wprost nie do zapomnienia, wracam często myślami do tych zielonych irlandzkich imponderabilliów :) Piękny cytat o Zielonej Wyspie. z czegóż to, bo nie kojarzę ? Witam w świecie niepoprawnych optymistów, jesteśmy jak dinozaury, coraz mniej nas i coraz bardziej ku zagladzie zmierzamy. Póki co dzielnie się trzymamy :)
Co do Dublina mamy odrębne zdanie. Dobrze to, ja być może patrzę przez pryzmat Edynburga z którym irlandzka stolica w szranki stawać nie może. -
...i słowo ciałem się stało. ;) Robercie, czekałem, czekałem, aż w końcu cierpliwość została przez Ciebie nagrodzona :D Wiedziałem, że Twa podróż trafi do mnie: raz - że Irlandia, dwa - że w Twym wykonaniu :)
Myślę, że byśmy się dogadali - w podobny sposób odbieram Irlandię (nie tylko zresztą - pamiętasz swoją podróż po szkockich zamkach). Nie wielkie miasta (chociaż przyznam się szczerze, że nie odebrałem jakiejś specjalnej "nijakości" Dublina, jedyne co - to "wielkomiejskość", "mieszankowość" i "współczesność" poprzecinana co i raz soczystymi staropolskimi "k.." i tego typu, napotykanymi na ulicach), lecz właśnie owa Zieloność będąca esencją Irlandii. Cóż takiego magicznego w niej tkwi, co przysparza snów zielonych? Może i jestem niepoprawnym romantykiem. Nie będę tego ukrywał, nie będę zaprzeczał. Jednak wolę to, oraz wolę śnić ów piękny, zielony sen. :)
PS.
A Irlandia podobno jest taka zielona
jak włosy syreny o świcie...
Za jej czułe westchnienia i białe ramiona
moje szare oddałbym życie.
A Irlandia podobno jest taka szalona
jak wiatr co ma czapkę podartą...
Za jej czułe westchnienia i białe ramiona
moje nudne życie oddać warto.
-
zielony robert oprowadzający po zielonej wyspie - wchodzę w to ;)
gratuluję spełnienia marzeń i kolejnej imponującej (nie tylko rozmiarami) relacji. wrażeń sporo - będę sobie dozować ;) pozdrawiam ;) -
Jeden problem, coś nie wszystkie zdjęcia z Zielonej Wypsy idzie załączyć. Zwłaszcza brak tu zdjęć Round Tower z Glendalough i kaplic Rock of Cashel :(